środa, 14 sierpnia 2013

Jak to wszystko się zaczęło ;-))

Znów przez pewien czas nie miałam dostępu do platformy bloggera... Mam nadzieję, że tym razem wszystko będzie już ok.

Zatem po tej dość długiej nieobecności powrócę przede wszystkim z serią wpisów z Chin. Pierwszy post, może trochę przydługi, poświęcony temu, jak się tutaj w ogóle znalazłam :-)

Podróż do Chin to dla mnie tak naprawdę podróż pierwszych razów. Kiedy w połowie grudnia ubiegłego roku podjęłyśmy z koleżanką ze studiów decyzję o wakacyjnym wyjeździe do Państwa Środka, tak naprawdę nie wierzyłam w to, że tu wyląduję. Zdecydowałyśmy się na pracę jako au pair, a nasz wybór padł na chińską agencję HHS Center. Agencja ta współpracuje także z polską agencją opiekunek Prowork, jednak my, rasowe oszczędne poznanianki, stwierdziłyśmy, że warto zaoszczędzić 750zł, które musiałybyśmy uiścić za pośrednictwo, i rekrutować się bezpośrednio w chińskiej agencji ;-) Rozpoczął się bardzo długi proces wypełniania wniosków, kompletowania dokumentów i czekania. Kiedy więc pierwszego kwietnia otworzyłyśmy nasze skrzynki odbiorcze i zobaczyłyśmy, że znaleziono nam rodziny i to w tym samym mieście – Pekinie – nie posiadałyśmy się ze szczęścia.


Okazało się jednak, że nic nie przychodzi łatwo, przynajmniej mnie, i moja host family z przyczyn losowych musiała zrezygnować z goszczenia mnie u siebie. Zatem cała zabawa z dopasowywaniem mi rodziny rozpoczęła się na nowo. Muszę przyznać, że na tym etapie naprawdę straciłam już wiarę w jakikolwiek wyjazd, aż tu nagle po półtora miesiąca oczekiwania ponownie ujrzałam w skrzynce upragniony mail zatytułowany „host family info”. Wierzcie mi lub nie, ale z biciem serca przeglądałam informacje o mojej przyszłej chińskiej rodzinie w przerwie między zajęciami ;-) Wszystko było idealnie – młoda para z uroczym trzyletnim synkiem – poza małym faktem – mieszkają w Chengdu, czyli ze wspólnych wakacji w Pekinie nici. Nie przejęłam się tym jednak ani trochę, zwłaszcza, że rodzina w planach miała trzytygodniowe wakacje w USA, do uczestniczenia w których zostałam zaproszona. To było jak spełnienie najskrytszych marzeń! I to tu dopiero zaczęła się zabawa! Składanie wniosku o wizę do Chin (z uzyskaniem której praktycznie nie ma problemów) oraz Stanów, rozmowy w konsulacie USA – to był istny koszmar! W gruncie rzeczy dziwię się, że przez ten czas jeszcze nie osiwiałam. Pierwszą rozmowę w konsulacie wyznaczoną miałam na 20.06, bilet na samolot do Chin kupiony miałam z datą 28.06. Było to absolutne minimum, które potrzebowałam na odebranie paszportu z ambasady w razie otrzymania wizy. No właśnie, w razie jej uzyskania, bo oczywiście nic takiego się nie stało. Po serii pytań na temat mojej chińskiej rodziny odmówiono mi wydania wizy z zastrzeżeniem, że dostanę ją, gdy prześlę dodatkowo kserokopie paszportów moich gospodarzy. Rozpatrzenie ponowne wniosku miało trwać dwa dni robocze. Ok, myślę sobie, nadal mam czas. Tego samego dnia przesłałam wymagane dokumenty i czekałam. Czekałam jeden dzień, czekałam drugi, trzeci i czwarty. I nic. Na dzień przed wylotem, gdy wszystkie walizki miałam już spakowane, razem z moją host family postanowiliśmy, żebym anulowała bilet i poczekała jeszcze kilka dni, a nuż odezwą się z ambasady, a oni kupią mi nowy bilet lotniczy gdy sprawa się wyjaśni.


Pewnie wyobrażacie sobie jak bardzo nerwowa byłam już wtedy. I rzeczywiście, kilka dni później dostałam telefon z ambasady – mam zabrać paszport i stawić się za dwa dni na ponowną rozmowę w konsulacie. Widzielibyście moją minę, gdy po dwóch godzinach oczekiwania na swoją kolej uroczy Amerykanin wręczył mi kartkę z odmową przyznania winy, bo, jak to ładnie określono, „charakter w jakim będę współpracować z moją chińską rodziną nie upoważnia mnie do uzyskania turystycznej wizy do USA”. Cóż, wszyscy byli pewni, że dostanę tę wizę. W końcu po co mieliby mnie wzywać do Warszawy tylko po to, aby powiedzieć „nie”? Jednak tak właśnie się stało, więc do domu wracałam rozżalona, zapłakana i z poczuciem, że zostałam oszukana. Tego samego dnia wieczorem, po powrocie ze stolicy, miałam już kupiony bilet w dwie strony do Chin. Na godzinę 13 następnego dnia, w dodatku z Warszawy! Po tygodniowym pobycie w domu walizkę miałam praktycznie rozpakowaną, więc nie życzę nikomu, aby przeżywał to co ja, gdy o godzinie 20 dowiedziałam się o locie i zaczęłam pakować ją na nowo na trzymiesięczny wyjazd ;-) Godzinę później siedziałam już w samochodzie w drodze do Poznania, skąd w nocy miałam pociąg do Warszawy, myśląc, że moja azjatycka rodzina naprawdę jest szalona.


I to tu właściwie zaczyna się moja chińska przygoda z pierwszymi razami. Pierwszy raz rozstawałam się z rodziną i chłopakiem na dłużej niż trzy miesiące. Pierwszy raz leciałam samolotem dłużej niż cztery godziny. Pierwszy raz leciałam samolotem SAMA. Tak naprawdę pierwszy raz w życiu miałam także pracować jako opiekunka do dziecka (teoretycznie pomagać tylko w nauce języka, jednak w przypadku trzylatka rozróżnienie to nie jest takie wyraźne). Wszystkie te pierwsze razy spotkały mnie zanim w ogóle poznałam osobiście moją nową rodzinę. Później było już tylko lepiej i choć moja przygoda z Chinami trwa już prawie półtora miesiąca, codzienność tutaj nadal jest świeża, nowa, przepełniona pierwszymi razami ;-)) Do przeczytania w następnej części opowieści o moim chińskim śnie!
Jeśli chcielibyście uzyskać więcej informacji na temat agencji, dzięki której tu jestem czy całego programu au pair - piszcie śmiało ;-)



2 komentarze:

  1. Jakbyś mogła napisać coś więcej na temat tej agencji i programu, byłabym wdzięczna :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ja, w związku z moimi studiami, też chciałabym za rok wyjechać jako au pair, ale do Portugalii. :) Pojęcia nie mam gdzie szukać portugalskiej rodziny i jak to wszystko wygląda.a chciałabym oczywiście pojechać tam na całe wakacje - na 3 miesiące. :)

    OdpowiedzUsuń