wtorek, 19 września 2017

Bangkok w jeden dzień - czy to możliwe?

Nasz pobyt w Tajlandii zaczęliśmy od Bangkoku. Przez opóźnione loty na zwiedzenie miasta zostało nam.... niecałe 1,5 dnia. To zdecydowanie za mało, zwłaszcza, że Bangkok może pochłonąć ;) Staraliśmy się jednak wykorzystać ten dzień do maksimum. Myślę, że jak na tak ograniczony czas, udało nam się zobaczyć całkiem sporo.




Gdzie mieszkaliśmy?

 

Chcieliśmy być blisko życia nocnego i wydarzeń, ale nie w jego centrum. Dlatego zdecydowaliśmy się na niewielki hostel 3 Howw Hostel oddalony zaledwie kilkaset metrów od słynnej mekki backpackersów Khao San Road. To miejsce mogę Wam śmiało polecić! Hostel jest przytulny, a obsługa przyjacielska i pomocna. Standard łazienek jest w porządku, pokoje są klimatyzowane, a śniadania smaczne. Niewątpliwą zaletą jest cena - za pokój dwuosobowy ze śniadaniem zapłaciliśmy zaledwie 34zł/os/noc.

P.S. Jeśli planujecie w najbliższym czasie wyjazd, możecie skorzystać z mojego kodu rabatowego, dzięki któremu otrzymacie 60 zł zwrotu za swoją pierwszą rezerwację noclegu przez portal Booking.com. Wystarczy, że zarejestrujecie się przez >>> TEN <<< link.

 

Khao San Road

 

Skoro już jesteśmy przy Khao San Road, to od razu kilka słów o tej ulicy. To tzw. must have na mapie Bangkoku. Miejsce, do którego turyści zazwyczaj kierują swoje pierwsze kroki, bo to tu znajduje się najwięcej hosteli. Przez internautów nazywane ulicą niekończącej się imprezy.

Wychodząc rano z hostelu na zwiedzanie mieliśmy przed oczami zatłoczoną 24/7 ulicę. Właściwie trafiliśmy tam od razu przez przypadek i... mocno się zdziwiliśmy, bo Khao San była całkowicie pusta! Szybko przeszliśmy przez śpiącą ulicę zastanawiając się, co wszyscy mieli na myśli pisząc o tętniącej życiem ulicą.


Khao San po południu


Khao San nocą




Przekonaliśmy się o tym kilka godzin później, gdy wracaliśmy po południu do hostelu i wieczorem, gdy wybraliśmy się tam na kolację. W ciągu dnia ulica zmieniła się nie do poznania. Wszędzie porozstawiane były stragany, na których kupić można dosłownie wszystko - od podrabianych japonek, koszulek i zegarków, hippisowskich ubrań, po świeże soki owocowe, pad thai czy skorpiony na patyku. Do tego dodajcie tłum naganiaczy, morze turystów, głośne bary i restauracje. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że na Khao San można dostać wszystko. Raczej trudno znaleźć tam Tajów ;-) My na tej ulicy spędziliśmy chwilę jedząc kolację i szybko uciekliśmy w boczną uliczkę na masaż. W Tajlandii kosztuje on grosze nawet w najbardziej turystycznej dzielnicy, a jest to coś, czego trzeba spróbować. W Bangkoku godzinny masaż całego ciała kosztuje od 200 do 350 bahtów.


 

Nadbrzeże rzeki Menam

 

Pierwszą połowę dnia spędziliśmy spacerując wzdłuż rzeki Menam. Pierwszym punktem był Pak Khlong (Flower Market). To największy w Bangkoku, czynny 24 godziny na dobę targ kwiatowy. Można tam kupić tysiące gatunków kwiatów, które zachwycają barwami i kształtami oraz tradycyjne ofiarne ozdoby z kwiatów, które składane są w świątyniach.





Po targu kwiatowym przeszliśmy mostem na drugi brzeg rzeki, gdzie znajdują się najpopularniejsze świątynie w Bangkoku. Pierwsza z nich to wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO Prayurawongsawat. Nasza ulubiona. Świątynia nie jest zbyt popularna wśród turystów, dlatego bardzo Wam ją polecam. Panuje tam cisza i spokój, dzięki czemu można się cieszyć pięknem tego miejsca. Przy świątyni znajduje się też zadbany ogród z drzewkami bonsai i żółwiami pływającymi w stawie. Wstęp do tej świątyni jest darmowy.




























Następnie przeszliśmy do chińskiej świątyni Kuan Im oraz Kalayanamit. Ten drugi, olbrzymi kompleks świątynny był akurat modernizowany z zewnątrz. Warto tam jednak zajrzeć. Kalayanamit jest często pomijany przez turystów na rzecz kolejnych świątyń, dlatego można się bez zgiełku nacieszyć zapachem kadzidełek i klimatem tam panującym. Jak w każdej buddyjskiej świątyni, przed wejściem należy zdjąć buty i okryć ramiona. W środku czeka na nas olbrzymi, 15-metrowy posąg Buddy pokryty warstwą złota. W końcu mottem tej świątyni jest dobrobyt ;-)



























Z Wat Kalayanamit mamy już tylko kilka kroków do najwspanialszej, górującej nad pozostałymi świątyni - Wat Arun. Świątyni świtu trudno odmówić uroku - wysoka biała kopuła, zdobiona misternymi rzeźbami i soczystymi barwami robi ogromne wrażenie. Niestety, ona także podczas naszej wizyty była remontowana. Wstęp do świątyni jest płatny i kosztuje 50 bahtów. Kompleks stanowi jeden 104-metrowy prang i cztery otaczające go niższe wieże. Zwykle można się wspiąć po stromych schodkach na górę, jednak przez renowację my nie mogliśmy tego zrobić. Na pewno cudownie byłoby odwiedzić tę świątynię, gdy nie ma w niej jeszcze tłumu turystów.



























Przed Wat Arun znajduje się mały targ, na którym można kupić pamiątki czy coś do jedzenia. Znajdziemy tam także przystań, z której łódką przepłyniemy z powrotem na drugą stronę rzeki. To ogromna przyjemności, a kosztuje jedynie 3 bahty, czyli ok. 30 groszy.

Niewielki stateczek wysadza nas bezpośrednio przy Wielkim Pałacu Królewskim, niewątpliwie największej atrakcji Bangkoku. Bilet wstępu kosztuje 500 bahtów, czyli bardzo dużo jak na warunki tajlandzkie. Warto także pamiętać, że na terenie kompleksu obowiązuje surowy dress code. Mężczyźni muszą mieć ubrane długie spodnie i koszule z rękawami, kobiety natomiast muszą mieć zakryte nogi i ramiona. Nie można też mieć bosych stóp. Chyba mieliśmy jakiegoś pecha, bo do Wielkiego Pałacu Królewskiego także nie udało nam się wejść. W listopadzie ub. r. Tajlandia była w żałobie po śmierci swojego ukochanego króla. Bangkok był więc opanowany przez żałobników z całego kraju, chcących pożegnać władcę. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że były to całe pielgrzymki. Oczywiście ich głównym punktem była wizyta w pałacu, przez co kolejka do kasy była niemiłosiernie długa. Przed pałacem odbywały się także główne uroczystości żałobne, przez co gromadziły się tam prawdziwe tłumy. Podczas kolejnej wizyty w Bangkoku na pewno się tam udamy.




China Town i Patpong 

 

Po szybkim prysznicu w hostelu i kolacji na Khao San wyruszyliśmy skosztować życia nocnego Bangkoku. Najpierw tuk tukiem pojechaliśmy do dzielnicy chińskiej - musiałam to zrobić z sentymentu :-) Jak wszędzie w Bangkoku, i tam było tłoczno. Choć sama dzielnica nie jest specjalnie atrakcyjna wizualnie, warto się tam udać, by za grosze skosztować kuchni chińskiej. My skusiliśmy się na deser - dou cha bao, czyli kluseczki drożdżowe nadziewane pastą z fasoli - i popędziliśmy na nocny targ na Patpong, czyli do dzielnicy rozpusty ;) Bo oprócz straganów ze wszystkim i niczym, jak na Khao San, Patpong jest także mekką barów i klubów nocnych. To tam weźmiecie udział w słynnym Ping Pong Show (uwaga na oszustów!) czy skosztujecie masażu "z dodatkiem", jeśli oczywiście będziecie chcieli ;) Generalnie Patpong jest znany jako dzielnica czerwonych latarni i pełno tam roznegliżowanych, atrakcyjnych kobiet. Ceny są tam jednak nieco wyższe.




Chatuchak Bazar

 

Następnego dnia do południa wybraliśmy się na jeden z największych targów na świecie - targ weekendowy Chatuchak. Myślałam, że po chińskich bazarach nic mnie nie zaskoczy, a jednak Chatuchak jest ogromny. Zajmuje powierzchnię ok. 100 tys. m2 i jest podzielony na 27 sekcji. Kupicie tam wszystko. My przed samolotem na Krabi mieliśmy tam zaledwie chwilę. Wystarczyło jednak na zakup pamiątek - jedwabnego szalu, herbat czy cotton balli w super cenie. Chatuchak czynny jest w soboty i niedziele od 6 do 18.00. Dojedziecie tam kolejką BTS (Mo Chit), metrem (Kamphaeng Phet), autobusem, lub taksówką.



3 komentarze:

  1. Myśle, że utknęłabym u masażystek, uwielbiam masaże.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdecydowanie jest to opcja warta rozważenia ;) Za taką cenę trudno odmówić sobie tej przyjemności

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajny blog, ciekawie opisujesz to piękne miejsce oraz robisz bardzo ładne zdjęcia:) Obecnie zastanawiam się nad odwiedzeniem tego kraju w wakacje.

    OdpowiedzUsuń